TRZEBA DĄŻYĆ, ABY LOBBY ROLNIKÓW BYŁO SIŁĄ
Przedstawiamy gospodarstwo rolne Ewy i Janusza Górskich z Budachowa w gminie Bytnica. Pani Ewa jest delegatką Krośnieńskiej Rady Powiatowej LIR. Oprócz pracy w rolnictwie prowadzi własne biuro rachunkowe. W gospodarstwie zajmuje się całą dokumentacją.
Jest również członkiem Rady Sołeckiej. Państwo Górscy mają dwoje dzieci: 10-letniego Michała i 7-letnią Kamilę.
Proszę opowiedzieć o gospodarstwie. Jakie były początki Państwa gospodarowania?
P. Ewa: Niedaleko od nas, w Trzebiechowie, mój teść miał gospodarstwo rolne. Prowadził również gorzelnię. Ja kończyłam we Wrocławiu studia o specjalności gorzelnictwo i trafiłam do Trzebiechowa na praktyki. Tam poznałam Janusza. I tak się zaczęła moja przygoda z rolnictwem.
W roku 2002 przejęliśmy cesją dzierżawę gospodarstwa rolnego w Budachowie. Jak tu przyszliśmy wszystko było bardzo zaniedbane. Do tej pory staramy się załatać wszystkie dziury, a to pochłania mnóstwo czasu i środków, ale jesteśmy już prawie na końcu. W roku 2004 wykupiliśmy połowę gruntów i budynki, a w roku 2009 resztę gruntów. Jako ciekawostkę dodam, że po ślubie mieliśmy sesję zdjęciową w skansenie w Ochli w związku z tym, że jestem wielką miłośniczką starych domów i budynków. Stamtąd mamy zdjęcie pod wieżą winiarską, która pochodzi właśnie z naszego obecnego gospodarstwa. Jeszcze wtedy nic o tej miejscowości nie słyszeliśmy, a teraz tu mieszkamy. Chyba to było przeznaczenie.
Przed wojną były to ziemie niemieckie. Kiedyś odwiedziła nas hrabina mieszkająca w zamku obok naszego domu. Teraz zostały już tylko ruiny po tym pięknym budynku. Opowiedziała nam swoją historię. Jak tu żyli, jej rodzina miała1 000 hai wszystko ludzie im obrabiali. Byli samowystarczalni. Żyli sobie spokojnie. Gdy na te tereny wkraczały wojska radzieckie zostali zapakowani na wozy i musieli uciekać w świat, gdzie musieli sobie radzić nie mając nic. Nie pozwolili im zabrać żadnych osobistych rzeczy. Ale uspakajała nas mówiąc, że nie chce tych ziem odzyskać. Jedyne czego pragnie to mieć chociaż jedną rzecz, którą miała mieszkając tutaj. Jednak jak ją wysiedlili to cały majątek został rozgrabiony. Wątpię czy udało jej się coś odnaleźć z tamtych czasów.
Jak duże jest gospodarstwo i co państwo uprawiają?
P. Janusz: Aktualnie mamy areał500 ha. Poprzedni dzierżawca miał200 ha. Pozostałe300 hawydzierżawiliśmy od Agencji Nieruchomości Rolnych.
Dzięki temu, że jest to teren byłego PGR, wszystkie pola mamy w pobliżu. Najdalsze pole znajduje się w odległości6 km.
Głównie uprawiamy kukurydzę, ale też rzepak i praktycznie wszystkie zboża. Drugi rok prowadzimy50 hazasiewu ekologicznego zboża. Wcześniej był to owies, teraz mamy żyto. Mieliśmy również sad. Jesienią nasadziliśmy5 hadrzewek jabłoni. Niestety zające przez zimę zniszczyły nam 100% sadzonek. Mimo, iż mieliśmy wszystko ogrodzone to one i tak przedostały się na nasz teren. No i największy problem jest taki, że odszkodowania za zające nie ma. Cała praca poszła na marne. Drugi raz nie chcieliśmy w to wchodzić. Teraz posialiśmy tam łubin.
Jakie uzyskują Państwo średnie plony ?
P. Janusz: Jeżeli chodzi o rzepak to uzyskujemy ok. 3 t/ha, kukurydza na mokro balansuje w granicach 7-10 t/ha. W tym roku kukurydza zapowiada się dobrze. W rzepaku raczej rewelacji nie będzie. Teraz zaczęło trochę padać, ale do tej pory było za sucho. Pszenica – też nie będzie rewelacji, a jeżeli chodzi o żyto i pszenżyto, z tego co obserwuję raczej nie powinno być najgorzej.
Czy korzystali Państwo ze środków Unijnych? Jakie były inwestycje z nich przeprowadzone?
P. Ewa: Korzystaliśmy trzy razy z SAPARD – u. Kupiliśmy daniele (kiedyś się tym zajmowaliśmy, ale zrezygnowaliśmy), postawiliśmy silosy na zboże, a ja wyremontowałam i wyposażyłam swoje biuro na działalność gospodarczą. Z „Modernizacji” kupiliśmy sprzęt do gospodarstwa. Najbliższą naszą inwestycją jest zakup pieca opalanego słomą do suszarni i kombajnu, bo nasz ma już 15 lat. Teraz chcemy jeszcze skorzystać z „różnicowania”. Wiosną Agencja odrzuciła nam wniosek, ale odwołałam się i udało się. Wniosek wrócił do ponownego rozpatrzenia. Mam taki charakter, że zawsze walczę do końca. Apeluję również do rolników, żeby nie rezygnowali, jeżeli złożyli wniosek i dostali go do poprawy. Często wystarczy odpowiedzieć na pismo lub poprawić drobną rzecz i można te pieniądze dostać. Chyba nigdy nie zdarzyło się tak, że wniosek przeszedł bez żadnej poprawki. A te wszystkie dokumenty są tworzone przez ludzi i dla ludzi. Także więcej odwagi!
Jak ocenia Pani wyjazd do Nadrenii?
Było bardzo ciekawie. Mimo, iż jestem kobietą byłam pod ogromnym wrażeniem rozwiązań logistycznych fabryki John Deere w Mannheim. Zawsze podziwiałam niemiecki porządek i precyzję, ale w fabryce ciągników zobaczyłam to wszystko w pigułce. Wzbudziło to mój wielki podziw i szacunek, za tak przemyślane rozwiązania. Spodobał mi się również sposób szkolenia młodych ludzi w Niemczach. Tamtejsza młodzież ma możliwość krótkiej, praktycznej nauki konkretnego zawodu na nowoczesnym sprzęcie. To są podstawowe rzeczy, których brakuje w naszym szkolnictwie. To, że młodzi ludzie siedzą nad książkami, nie znaczy, że pójdą do ciągnika i będą umieli na przykład zaorać pole. W Niemczech jest specjalnie do tych celów przygotowany i dobrze wyposażony warsztat. Na dodatek warsztaty te w Nadrenii, gdzie przeważa uprawa winorośli, kształcą ludzi specjalnie do wykonywania prac związanych właśnie z tą uprawą. Według mnie wiele jeszcze możemy się od nich uczyć. Jeżeli chodzi o pobyt u winiarzy to podoba mi się to, że oni potrafią się sprzedać. Wina nadreńskie są znane w całej Europie, a przecież to są małe rodzinne gospodarstwa.
Moją uwagę zwrócił również fakt, że nadgorliwość naszych przepisów i urzędników jest stanowczo zbyt duża. W gospodarstwie, które nas gościło z jednej strony pomieszczenia stała taśma do rozlewania i etykietowania wina, a z drugiej strony na pólkach stały środki chemiczne, a dalej maszyny rolnicze. W Polsce byłoby to nie do pomyślenia. A warunki pakowania wina, wcale nie wpłynęły na jego walory smakowe.
W naszym systemie absurdem jest to, że hodując bydło, nie mam prawa ubić bydła na swoje własne potrzeby, nie mówiąc o sprzedaży np. sąsiadom. Nie posiadam do tego odpowiednich uprawnień, ubojni itd. Spełnienie tych wymagań zajmuje zbyt dużo czasu i pieniędzy i dlatego wołowinę kupuję w sklepie.
Ile Państwo mają bydła?
P. Janusz: W chwili obecnej posiadamy ponad 100 sztuk. Na naszych terenach bonitacja gleby jest słaba, stąd nasze zainteresowanie hodowlą.
Hodujemy bydło rasy Limousine metodą wypierającą i w chwili obecnej rodzą nam się cielaki o 87,5% dolewie krwi rasy Limousine. Obecnie powiększam stado i dużo tracę na tym, ze nie mam odpowiedniej ilości sztuk na pełny transport. W związku z tym zawiązaliśmy, na razie, nieformalną grupę, która zajmuje się organizowaniem sprzedaży. Odbywa to się w ten sposób, że przyjeżdża przedstawiciel zakładu mięsnego, zbiera oferty od rolników i organizuje odbiór z każdego gospodarstwa, tak, żeby zapewnić pełny transport. Krośnieński ODR zorganizował spotkanie i znaleźliśmy kilka osób, które podobnie jak my prowadzą gospodarstwo, ale na razie nie udało nam się zawiązać grupy producenckiej u nas. A mamy takie plany. Jest dużo drobnych hodowców, a w grupie producenckiej sprzedaż musi być odpowiednio duża, żeby w pełni wykorzystać przywileje wynikające z założenia takiej grupy.
P. Ewa: Rolnicy powinni się łączyć i działać razem. Z tego mogą wyniknąć tylko wymierne korzyści np. w uzyskiwaniu niższych cen za materiały do produkcji. Przy zamawianiu większej ilości zawsze ma się większą siłę przetargową. Tak samo przy oferowaniu do sprzedaży większej ilości towaru można uzyskać wyższą cenę. Myślę również, że Izba Rolnicza może w tym dużo pomóc. Jest to ogromna struktura, która obejmuje każdą gminę w Polsce! Nie musimy płacić żadnych składek. Tylko zrzeszyć się i działać. Ale to wszystko zależy od ludzi, którzy wchodzą w jej skład i dopóki rolnicy sobie tego nie uświadomią niczego konkretnego nie zdziałamy.
Chciałabym, żeby izba rolnicza stała się swoistym lobby rolniczym i walczyła o interesy wszystkich rolników. Problemy są różne, jak różni są ludzie, gospodarstwa, regiony, ale niektóre sprawy dotyczą nas wszystkich. Jeżeli sami nie będziemy walczyli o swoje interesy to kto zrobi to za nas?
Czy występują u Państwa szkody łowieckie?
P. Ewa: Na początku po przejęciu gospodarstwa mieliśmy duże problemy z dzikami. Uprawiamy dużo kukurydzy i szkody mieliśmy ogromne. Nasze spory z Lasami Państwowymi skończyły się w sądzie. Sprawę wygraliśmy. W międzyczasie przyszedł nowy leśniczy. Lasy ogrodziły nam 100% upraw i naprawdę teraz o to dbają. Szkód nie mamy wcale! W tej chwili wystarczy zgłoszenie, że na polu pojawi się jakieś zwierzę, zaraz organizowane jest wyganianie i łatanie dziur w ogrodzeniu. Myślę, że jest to korzystne dla dwóch stron. Nam oszczędza to dużo czasu i nerwów, a Lasom dużo pieniędzy.
Jedyne poważne szkody zrobiły nam w tym roku zające w sadzonkach jabłoni, ale niestety ogrodzenia działają tylko na sarny i dziki. Zając się zmieści.
Jakie sprawy związane z rolnictwem najbardziej Panią nurtują?
P. Ewa: Przede wszystkim chciałabym, aby nastąpiła zmiana w Prawie Łowieckim. Lista zwierząt powinna być poszerzona o dodatkowe gatunki, które również wyrządzają szkody. Mam na myśli zające. Co za różnica czy uprawę zniszczyły zające czy sarny?
Drugą sprawą są spory z Zakładami Energetycznymi o wypłatę dzierżawy za posadowione na działkach słupy energetyczne. Do tej pory nie jest to nigdzie uregulowane, praktycznie wszystkie sprawy kończą się w sądzie. Nie każdy ma tyle odwagi i wytrwałości, żeby pójść do sądu z Zakładem Energetycznym.
Kolejną nurtującą mnie sprawą są dopłaty „zwierzęce” do łąk, do których brane są historyczne dane o posiadanym bydle. Wiem, że Polski Związek Hodowców i Producentów Bydła Mięsnego próbował się tym zajmować, ale jak dotąd z miernym skutkiem.
Czy na tak dużym areale są Państwo w stanie sami poradzić sobie z pracami?
P. Janusz: Jesteśmy praktycznie samowystarczalni. Nie musimy wynajmować ani pracowników ani maszyn. Do obsługi zatrudniamy 5 pracowników na umowę o pracę. Sezonowo nie zatrudniamy nikogo.
A jak Państwo ocenia pomoc Unii Europejskiej?
P. Ewa: Uważam, że rolnictwo ma się bardzo dobrze. Jeżeli te dopłaty będą nadal po 2013 roku to będzie dobrze.
P. Janusz: Jeżeli nie będą niższe niż obecnie to nie będzie źle.
Jak ocenia Pani nasze rolnictwo w odniesieniu do innych państw?
P. Ewa: Byliśmy w Danii, Niemczach i Francji. I to czego można im zazdrościć to to, że ich rolnictwo miało czas na to, żeby się rozwinąć, zorganizować. Oni dopłaty mieli dużo wcześniej i na zupełnie innym poziomie. My mieliśmy dopłaty stosunkowo późno i jeszcze potrzebujemy parę dobrych lat, aby to nasze rolnictwo stanęło mocno na nogi.
P. Janusz: O czym należy jeszcze wspomnieć to eternit. U nas co jakiś czas wraca problem eternitu. Za granicą leży na dachach i nikomu to nie przeszkadza. A co do gospodarstw, to w Polsce jest już sporo gospodarstw, z których nasi sąsiedzi mogliby brać przykład. Patrząc na wysokość naszych dopłat a ich, to radzimy sobie całkiem nieźle. Przed rokiem 2004 nie było dopłat i nasze gospodarstwa dawały sobie radę. Dopłaty pomogły nam się dużo szybciej rozwijać.
Jak oceniają państwo sytuację na rynkach rolnych.
P. Ewa: Według mnie to jest nadmuchana bańka spekulacyjna, która w końcu pęknie. Ceny są wysokie, ale nie są adekwatne do nakładu. Nie wiem czy inwestorzy uciekają w inwestowanie w produkty rolne i to się tak nakręca. Rzepak aktualnie kosztuje w granicach 2 tys. za tonę. To nie jest cena, która przełoży się później na cenę np. oleju. Z czegoś to wynika, ale niestety słabo znam się na giełdzie. Ceny są wysokie, to jest dla nas rolników dobra sytuacja, ale to zaraz przełoży się na ceny nawozu. W sumie to wszystko nie idzie w dobrym kierunku. Już była taka sytuacja i wszystko się załamało. Potem był problem ze sprzedażą zbóż.
A jak spędzają Państwo czas wolny?
P. Ewa: Jesteśmy rodzinnymi maniakami rowerów. Potrafimy z mężem zrobić60 kilometróww jeden dzień. Z dziećmi nie wybieramy się jeszcze na takie trasy, ale idzie im całkiem dobrze. W wolnych chwilach, których niestety brakuje, uwielbiam zaszyć się w fotelu z dobrą książką. Staramy się również często gdzieś razem wyjeżdżać. Na początku mąż nie chciał nigdzie jeździć. Mówił, że odpoczywa przy pracy i nie czuje potrzeby odpoczynku od codziennych zajęć. O dziwo ja też coraz częściej dochodzę do wniosku, że wolę iść z mężem na pastwisko niż gdzieś wyjechać. My to po prostu lubimy!
„W wolnym czasie coraz częściej dochodzę do wniosku, że wolę iść z mężem na pastwisko, niż gdzieś wyjechać”
Dziękuję za rozmowę
Anna Słowik
GALERIA: