ŻYCIE NA WSI TO MOJA PASJA
Krzywa. To nazwa miejscowości położonej w malowniczej okolicy rzeki Bóbr, gdzie wraz z rodziną mieszka i gospodaruje Pani Katarzyna Kotlar. Pani Kasia jest I kadencję Członkiem Zielonogórskiej Rady Powiatowej Lubuskiej Izby Rolniczej.
Proszę opowiedzieć, od czego wszystko się zaczęło, kto gospodaruje razem z Panią i jak to się stało, że została Pani rolnikiem?
Gospodaruję wraz z mężem Ryszardem, a pomagają nam dzieci: syn Wojtek (lat 21) i córka Paulina (lat 25). Miłość do życia na wsi była we mnie od zawsze. Jako dziecko mieszkałam w bloku w Nowogrodzie Bobrzańskim, ale każdą wolną chwilę, wakacje, święta uciekałam do Podgórzyc, gdzie gospodarstwo miała moja babcia. To właśnie stąd moje zamiłowanie do życia na wsi, przyrody i zwierząt. Od zawsze uczestniczyłam we wszelkich pracach polowych: sianokosach, żniwach, wykopkach… Wszystkie one były obsługiwane koniem, którym również uwielbiałam jeździć. Od dzieciństwa wiedziałam, co chcę w życiu robić, i że swoje życie zwiążę z pracą na wsi, dlatego wybrałam Technikum Rolnicze w Lubsku. Tam poznałam swojego męża. Dzieci też mają wykształcenie rolnicze: w zeszłym roku syn ukończył Szkołę Rolniczą w Szprotawie, a córka Technikum Hodowli Koni w Chojnowie k. Legnicy.
W tej chwili dom, w którym mieszkamy jest trzypokoleniowy, kiedyś był czteropokoleniowy.
Dzięki temu chyba zawsze ktoś dogląda gospodarstwa…
Tak, choć w tej chwili udział teściów jest już mniejszy, choćby z tego względu, że ręce ludzkie zostały zastąpione przez maszyny. Można powiedzieć, że niestety, ponieważ ciężka praca bardzo zbliżała ludzi, kiedy jeden drugiemu pomagał w pracach w polu. Kiedyś w żniwach, wykopkach uczestniczyła cała wioska; dziś u ciebie, jutro u mnie, a pojutrze jeszcze u innego sąsiada. W tej chwili każdy zamyka się w swoim własnym domu i podwórku. Ludzie przestali się spotykać. Zresztą u nas na wsi zostało raptem 3 rolników.
A jaki jest areał gospodarstwa i co Państwo uprawiają?
Mamy 40 ha, z czego 29 ha własnych, reszta dzierżawionych. Uprawiamy głównie rośliny zbożowe, motylkowe, trawy. Przeszliśmy na program rolnośrodowiskowy – pakiet 6 „Zachowanie zagrożonych zasobów genetycznych roślin w rolnictwie” i główne zasiewy to gryka i nostrzyk. Przedtem mieliśmy kilka koni, trochę krów, hodowlę trzody chlewnej w cyklu zamkniętym, więc i siano było potrzebne. Niestety przez zbyt duże skoki cen i ryzyko, jakie się z tym wiązało, zrezygnowaliśmy z hodowli. Dziś, choć już nie mamy takiego inwentarza nadal część gruntów to łąki. Nie przekształciliśmy ich pod uprawę zbóż, bo ziemie u nas są liche V, VI klasa.
Czyli uprawa zbóż daje większą stabilizację?
Zdecydowanie tak, tu jednak często pogoda robi swoje, ale wtedy jest rekompensata w cenie.
Czy Państwa również dotknął problem wiosennych przymrozków?
Na szczęście, jeśli chodzi o uprawy polowe, to nie, ponieważ dość późno sialiśmy. Natomiast w sąsiadujących gospodarstwach uprawiających np. łubin, te problemy wystąpiły.
Jak wygląda zbyt?
Nie ma z tym najmniejszego problemu. Zebrane zboże skupuje pobliski Elewator w Nowogrodzie Bobrz., a nostrzyk sprzedajemy indywidualnie.
Czy dodatkowo prowadzą Państwo jakąś inną pozarolniczą działalność?
Tak, mąż świadczy usługi rolnicze.
Jak zatem wygląda park maszynowy?
Skorzystaliśmy z PROW i zakupiliśmy ciągnik Class 145 koni, agregat uprawowo-siewny – Idea, który jednak w zeszłym roku, po 5 latach użytkowania musieliśmy zastąpić nowym. Kupiliśmy, już nie korzystając ze środków pomocowych, agregat talerzowy Gregoire-Besson i liczymy, że ten posłuży nam przez naprawdę wiele lat. Nowy sprzęt, to duże usprawnienie pracy. Posiadamy jeszcze pług, mulczer, agregat Gruber, kosiarkę. Jesteśmy prawie samowystarczalni – brakuje nam jedynie kombajnu. Zabiega o niego syn, który ma uprawnienia, by taki sprzęt użytkować.
Czy oprócz dofinansowania zakupu sprzętu w ramach PROW przeprowadzili Państwo jakieś inne działania mające na celu unowocześnienie gospodarstwa?
Nie, tylko zakup sprzętu.
Czy planują Państwo korzystać jeszcze ze środków unijnych, a może teraz dzieci będą się o nie starać?
Syn planował, by starać się o „Premię dla młodego rolnika”, ale przepisy niestety w dużym stopniu ograniczają możliwość skorzystania z tych środków. W naszym województwie średnia gospodarstwa dla takiego rolnika starającego się o premię to 21 ha. Ciężko jest takim młodym ludziom wystartować, mają nierówne szanse z tymi przy wschodniej „ścianie” gdzie średnia wynosi 6 -7 hektarów. Nie powinno tak być, tym bardziej, że u nas ziemie są słabsze. Dodatkowo kredytu nie dostanie, bo nie ma zabezpieczenia, warunki przystąpienia do umowy dzierżawy też ograniczają. I co z tego, że skończył szkołę i chciałby swoje życie związać z rolnictwem? Uważam, że zmiany związane z obrotem ziemią są niekorzystne, dobrze, że ogranicza się w nabywaniu ziemi przez obcy kapitał, ale wiąże się to właśnie z wykluczeniem naszych, młodych ludzi. Im pozostaje nadzieja, że rodzice z czasem przekażą swoje gospodarstwo. Niestety, również w obrocie prywatnym, ludzie nie są skłonni do wydzierżawiania swoich gruntów, bo wiąże się to z utratą otrzymywanych dotacji. Tym samym przybywa ludzi w starszym wieku „uprawiających” ziemię i młodych, którzy mają niewielkie szanse na rozpoczęcie działalności.
Jakie są plany na przyszłość dotyczące gospodarstwa? Czy planuje Pani np. jego powiększenie?
Marzy mi się zwiększyć areał, tym bardziej, że z tym sprzętem, którym dysponujemy mamy dużo większe możliwości. Jedynie w ANR czasami pojawi się działka na sprzedaż, ale niestety często za zbyt wygórowaną cenę. W obrocie prywatnym, to już w ogóle szans na zakup ziemi nie ma.
Ponadto chcielibyśmy wykorzystać warunki, jakie mamy: budynki, padok, łąki i zakupić kilka koni, tak by córka, która jest instruktorem jazdy konnej mogła rozpocząć swoją działalność. Tym bardziej po przygodach, jakie miała pracując w Niemczech (również w gospodarstwach hodujących konie), które wiązały się a z to brakiem należnej pensji, a to z wypadkami przy pracy i późniejszymi problemami z odszkodowaniem.
Kiedyś hodowaliśmy konie, prowadziłam naukę jazdy konnej. Dzięki współpracy z gminą powstały w okolicy liczne ścieżki konne, dobrze oznakowane. Wspólnie ze znajomymi organizowaliśmy imprezy, zabawy, ogniska, tzw. „hubertusy”. Niestety wszystko umarło śmiercią naturalną, praktycznie już nikt nie ma koni. To w tej chwili mało opłacalny biznes, częściej drogie hobby.
A może rozpoczną Państwo działalność agroturystyczną?
Niestety, ale ten temat w mojej ocenie, na podstawie informacji od znajomych, jest już zamknięty. Czas tych gospodarstw już przeminął. Rynek jest nasycony, dodatkowo ludzie wolą wyjechać nad morze, za granicę, do miejsc, gdzie mają pełen komfort i luksus oraz zagwarantowaną piękną pogodę.
Czy oprócz działalności w Izbie, pełni Pani jakieś dodatkowe funkcje społeczne?
Zawsze byłam i jestem społecznikiem, nigdy nie odmawiałam pomocy np. przy organizowaniu festynów, w tej chwili jednak nie mam na to czasu i trudno mi zaplanować choćby dzień następny.
A znajduje Pani czas na dłuższy wypoczynek?
Tak, udaje się wygospodarować chwilę na odpoczynek, jednak nie dłuższe wyjazdy. To dosłownie 3 dni, tyle też jestem w stanie wytrzymać poza domem. Potem pojawia się już niecierpliwość i ciągnie mnie z powrotem do moich zwierzaków, ogrodu i całego tego otoczenia. Pewnie wynika to też z mojej osobowości, bo należę do osób, które długo nie usiedzą w miejscu i cały czas są w biegu.
A jak wygląda sprawa szkód łowieckich?
Oj, szkód jest dużo. Na tym terenie działa OHZ, przez co wszelkie spory są rozstrzygane przez nadleśnictwo. Ostatnimi czasy bardzo dużo się zmieniło i teraz współpraca jest bardzo dobra, można spokojnie porozmawiać, ponegocjować. Uważam zresztą, że zawsze należy iść tą drogą, a do sądu w ostateczności. Tym bardziej, że społeczność w jakiej mieszkamy jest mała, wszyscy się znamy, widujemy często w innych okolicznościach. Dzięki polubownie załatwianym sprawom, można sobie spokojnie spojrzeć w oczy. Niemniej jednak zgłoszeń szkód zawsze dokonuję na piśmie. Razem z pozostałymi rolnikami z mojej wsi współpracujemy z nadleśnictwem: nie mamy nic przeciwko ambonom na naszych polach i dojazdom do nich, z drugiej strony otrzymujemy pastuchy, drut elektryczny do grodzenia itp. Mieszkają Państwo na terenie zagrożonym powodzią…
Tak, i podtopień mamy bardzo dużo jednak nie możemy się od nich ubezpieczyć. Aby dostać odszkodowanie za powódź, woda musi się przelewać ponad wałem, ale gdy się przesącza przez wał, już nie.
A jak ocenia Pani działalność Lubuskiej Izby Rolniczej?
Bardzo dobrze. Trzy razy próbowałam dostać się do Izby, aż w końcu się udało (śmiech). Jestem dumna, że zostałam członkinią Zielonogórskiej Rady Powiatowej LIR, tym bardziej, że jedyną. Mam nadzieję, że okoliczni rolnicy też są zadowoleni z mojej „izbowej” działalności. Na ile tylko mogę, czy to na różnych spotkaniach, czy jak mam okazję, to osobiście, staram się informować rolników o tym, co się aktualnie dzieje. Że np. można składać wnioski z tytułu suszy, lub o przedłużonym terminie składania wniosków do ARiMR. Wiedzą, którą uzyskuje podczas posiedzeń Izby, zawsze staram się dzielić z innymi. Jedno, na co chciałabym zwrócić uwagę, to niska frekwencja podczas wyborów. Może przed wyborami, by dotrzeć do większej rzeszy rolników, poprosić księży o wsparcie z ambony? (śmiech).
Czy w chwili obecnej wyobraża Pani siebie w innym zawodzie?
Nie. W tym, co robię spełniam się w 100%. Życie na wsi to moja pasja. Tu codziennie coś się dzieje, nie ma monotonii, jestem cały czas w ruchu.
Pani Kasiu, dziękując bardzo za rozmowę i życząc wszystkiego dobrego, proszę jeszcze o refleksje na zakończenie. Myśl, którą chciałaby się Pani podzielić z innymi.
Chciałabym, żeby ludzie trochę zwolnili, żeby mieli więcej czasu na wspólne kontakty. Wydaje mi się, że jeszcze parę lat temu było zupełnie inaczej, ludzie na wsi się integrowali, w tej chwili każdy zamyka się w swoich czterech ścianach. Smutne to jest. Dlatego my staramy się utrzymywać kontakty szczególnie z tą bliższą i dalszą rodziną, np. latem, co niedzielę organizujemy grilla, ognisko. Zachęcam wszystkich do takich spotkań.
Aneta Jędrzejko